Siedzimy w socjalu, ja zerkam w zeszyty, kolega ogląda jakiś badziew w TV, nagle rozbrzmiewa dzwonek telefonu. S. wstaje, odbiera, po czym słyszę: "Że jak? To niemożliwe...". Odkłada słuchawkę i podchodząc do mnie:
- Kurwa, trzydzieści lat pracuję w szpitalu, ale takich rzeczy to jeszcze nie widziałem.
- O co chodzi, S.?
- Tę kobitkę, co ją zwoził T. do kostnicy, musimy jeszcze raz przewieźć na oddział.
Nie zdążyłem podnieść szczęki, żeby odpowiedzieć, bo w drzwiach pojawiła się szefowa.
- Chłopaki, nie wiem, co mam myśleć.
- Dzwoń do lekarza dyżurnego, jeśli ci pozwoli na taki manewr, to przywieziemy go z pro morte - powiedziałem, dobrze wiedząc, o czym chce rozmawiać.
- Chodzi o to, że rodzina teraz dopiero przyjechała i chce zobaczyć zwłoki.
- Spóźnili się godzinę, przy czym my też spóźniliśmy się godzinę. (Gwoli ścisłości - według procedur ciało pozostaje w łóżku dwie godziny, nim się je zabierze.)
Po kilku telefonach Wrona wraca.
- Dobra, weźcie tę kobitkę na oddział. Tam nie można wejść, bo na podłodze jest mnóstwo krwi i leży kilka ciał, nie będziemy zaglądać do wszystkich worków.
Jak kazała, tak zrobiliśmy. Jedziemy przez korytarz na salę z czarnym workiem, scena iście Pythonowska. Tuż przy sali wyskakuje do nas pielęgniarka.
- Chłopaki, weźcie ją rozbierzcie i połóżcie z powrotem na łóżko - tako rzecze.
Popatrzyliśmy po sobie z S. i obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
- Dobra, dobra, prima aprilis to nie dzisiaj, sami ją sobie rozbierajcie.
Bo nieboszczyki nie powinny wychodzić z worków, nawet jeśli jeżdżą i zwiedzają szpital.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz